Mówi Brajan, pali się u mnie...



Nikt nie chciał, żeby był bohaterem. Bo jak można oczekiwać od sześcioipółletniego dziecka, że uratuje życie ojcu i mieszkańcom kamienicy?

   W minioną sobotę Brajan Chlebowski, blondynek o rozbrajającym uśmiechu, zadzwonił do Państwowej Straży Pożarnej i zaalarmował, że w jego mieszkaniu przy ulicy Dowborczyków w Łodzi wybuchł pożar. Straż przyjechała po kilku minutach, ogień opanowano. Nie udało się jednak uratować Brajana, który zatruł się tlenkiem węgla.
   Przed południem zadzwonił do dziadka. Mówił, że chce iść do sklepu po chipsy, ale nie może zawiązać butów.
   - Widocznie zięć wtedy drzemał - przypuszcza dziadek. - Później ja zadzwoniłem, telefon odebrał Brajan, a za moment odezwał się zięć. Wydawało mi się, że jest trochę zaspany. Powiedziałem, żeby nie wypuszczał dziecka z domu. Potem wyszedłem.

Zapis rozmowy z oficerem Straży Pożarnej, który w sobotę, 5 lutego, o godz. 13.47 przyjął meldunek o pożarze w łódzkiej kamienicy.

- Pali się u mnie!
- Gdzie?
- Niech pan przyjeżdża!
- Ale gdzie, podaj adres?
- Na Dowborczyków, pali się nasze mieszkanie.
- A numer telefonu? Masz jakiś?
- 63...
- Nazwisko. Twoje?
- Brajan Chlebowski... (słychać kaszlącego człowieka, któremu Brajan mówi, że dzwoni na straż pożarną. Ojciec Brajana bierze słuchawkę.)
- Dzień dobry.
- Dzień dobry.
- Chciałem (dusi się od kaszlu)... Pożar się zrobił w domu, ale już go ugasiłem.
- Dowborczyków ile?
- Dowborczyków 27. Synek dzwonił... (słychać płacz dziecka)
- Tam ktoś jest, w tym mieszkaniu?
- Ja jestem razem z dzieckiem... (rozmowa się urywa).
Pobierz materiał filmowy z "Wiadomości" - kliknij TUTAJ aby pobrać materiał video.

Pobierz materiał filmowy z "Uwaga" - kliknij TUTAJ aby pobrać materiał video.
    Babcia Brajana od kilku dni zadaje sobie jedno pytanie: - Dlaczego?
    Chciał ją odwiedzić w sobotę, ale musiała iść do pracy. Dlaczego ona i córka w sobotę były w pracy? Dlaczego mąż wyszedł z domu akurat tuż przed nieszczęściem? Może Brajan, zanim zadzwonił do straży, szukał jeszcze u dziadka ratunku? Babcia zakrywa ręką oczy.
   Betat Chlebowska, matka chłopca, miała tego dnia pracować do drugiej. W pracy była jakaś niespokojna. Chciała nawet wyjść wcześniej, ale nie mogła.
    W sobotnie popołudnie kamienica była opustoszała. Ludzie poszli na zakupy, odwiedzić chorą matkę, pogadać do znajomych, albo zwyczajnie zdrzemnęli się. Tak jak pani Ewa z mężem.
    - Mąż nagle zaczął krzyczeć, że coś się pali - opowiada pani Ewa.
- Powyciągał szybko wszystkie wtyczki z gniazdek. Kiedy otworzył wyjściowe drzwi, buchnął na nas czarny dym. Nie widzieliśmy nawet swoich twarzy.
    Było to już po telefonie Brajana do straży. Pod numer alarmowy chłopiec zadzwonił kilkanaście minut przed drugą.
- Było oczywiste że dziecko nie robi sobie żartów - mówi Andrzej Drabant, naczelnik wydziału operacyjno-szkoleniowego KMPSP w Łodzi. - To, że sytuacja jest groźna, przebijało przez jego wystraszony głos. W tle było słychać odgłosy pożaru.
    Brajan podał nazwę ulicy, swoje imię i numer telefonu. Po kilku sekundach do telefonu podszedł jego ojciec i kaszląc, powiedział, że opanował już pożar. Mowę miał niewyraźną.
    - Wysłaliśmy jednostkę, bo ktoś niedoświadczony może mieć trudności w ocenie zagrożenia - dodaje naczelnik.
    Strażacy przebili się przez dym na klatce schodowej i dobiegli do mieszkania Chlebowskich. Przy drzwiach do palącego się mieszkania leżał ojciec Brajana, a w pokoju na podłodze chłopiec.
   Beta Chlebowska wróciła z pracy akurat wtedy, kiedy straż walczyła z pożarem, a lekarz pogotowia ratował jej syna. Tego spóźnienia nie daruje sobie do końca życia.
Na początku mieli nadzieję, że uda się go uratować. W poniedziałek docent Andrzej Piotrowski, kierownik oddziału intensywnej terapii i anastezjologii przy ulicy Spornej w Łodzi, powiedział im, że chłopiec oddycha tylko dzięki respiratorowi.
- Rokowania były od początku bardzo złe - mówi dr Wanda Stengert. - Chłopiec miał objawy uszkodzenia centralnego ukłądu nerwowego, zaburzony oddech, był nieprzytomny.
We wtorek specjalna komisja lekarska stwierdziła śmierć pnia mózgu, co oznaczało, że dziecka już się nie uda uratować.
Rodzice Brajana zgodzili się, by pobrane od syna narządy przekazać do transplantacji.
- Skoro nie było już szansy, to pomyślałam, że może uda się uratować inne dzieci - mówi Beata Chlebowska. - Mąż też się nie opierał. Specjalnie przyjechał na przepustkę ze szpitala, żeby podpisać się pod zgodą.

W kamienicy przy ul. Dowborczyków wszyscy żyją tragedią.
- Ciągle zastanawiam się, dlaczego Brajan nie wyszedł z domu, zaraz po telefonie straży? - mówi sąsiadka rodziców Brajana. - To było takie rozsądne dziecko. Może bał się ognia? I dlaczego ojciec nie wyprowadził go z mieszkania, tylko sam wyszedł?
Brajan. Żywe srebro, przemiły, wszyscy sąsiedzi go lubili.
- Uwielbiał samochody - mówi jeden z sąsiadów. - Prosił nieraz: Wujek, przewieź mnie... Nie można było odmówić.
Miesiąc temu w mieszkaniu Chlebowskich też był pożar. Ojciec Brajana coś gotował i zapalił się garnek. Ale wtedy rzeczywiście opanował sytuację.

W przedszkolu, do którego chodził Brajan, pierwsza o jego śmierci dowiedziała się woźna. Przerażona przyszła z gazetą do dyrektorki Krystyny Osak.
- Trudno pracować po tym wszystkim - mówi dyrektorka, ocierając łzy.
Ciągle brzmi jej w uszachdramatyczna rozmowa Brajana ze strażakiem, której fragmenty wyemitowała telewizja.
- Bystry, mądry chłopiec - uważa Krystyna Walczak, nauczycielka Brajana. Dyrektorka zapamiętała go jako sympatycznego niejadka. Przyjaźnił się z chłopcem, który go wciągnął w świat samochodów. Nauczył go rozróżniania marek. Samochody go naprawdę fascynowały.
Także te strażackie. Kiedy w zeszłym roku był z kolegami z przedszkola w łódzkiej straży na pogadance na temat bezpieczeństwa, jako jedyny potrafił na koniec powtórzyć numer alarmowy straży. W nagrodę został podniesiony na podnośniku strażackiego samochodu.
- Zresztą, on znał też numery na pogotowie, na policję i do rodziny - mówi Krystyna Walczak.
Oryginalne imię wybrał mu ojciec. Ostatnio to on przebywał z chłopcem najczęściej, bo od wielu lat jest na rencie. Mama pracowała jako szwaczka.
- Był rozsądny i ostrożny - mówi babcia. - Wiedział, że nie wolno podchodzić do ognia, że trzeba uważać. Zdawał sobie sprawę, że ojciec jest chory na cukrzycę, umiał mu cukier podać, gdy wiedział, że trzeba.
Ojciec chorował od 30 lat. Brał insulinę. Jak mówi mama chłopca, bywały dni, kiedy mąż był bardzo senny. Myślał wolniej, był wtedy bezradny jak dziecko.

Od kilku lat rodzice chłopca mieli ograniczoną władzę rodzicielską. Rodziną opiekowała się kuratorka.
- To naprawdę było widać - mówi jedna z sąsiadek. - Podziwiałam ją. Przychodziła nawet w soboty i niedzielę, zostawiła wizytówkę z telefonem, gdyby cos się działo.
Czasem, jak wspominają sąsiedzi "coś" się działo. Zdarzały się głośne imprezy. Ale dziecko było zadbane. Było widać efekty pracy kuratora.
Kuratorka dopiero od nas dowiedziała się o tragedii w tej rodzinie. Mówi, że to jej osobisty dramat: - Bardzo lubiłam tego chłopca.
Grażyna Jeżewska z biura prasowego łódzkiego sądu po rozmowie z kuratorami nie ma wątpliwości, że ta rodzina nie różniła się od przeciętnych rodzin, które mają orzeczony nadzór kuratorski: - Decyzja rodziców, by oddać narządy zmarłego dziecka, by uratować inne dzieci, świadczy o tym, że ci ludzie dojrzali, że coś zrozumieli. Mam nadzieję, że po tym nieszczęściu odnajdą się w życiu.

Wstępnie ustalono, że przyczyną pożaru w kamienicy przy Dowborczyków było zaprószenie ognia. Prokuratura w Śródmieściu nadzoruje śledztwo w sprawie nieumyślnego spowodowania śmierci dziecka.
- Jakiej winy tu szukać? - pyta babcia Brajana. - To nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Zięć jest załamany. Twierdzi, że wyprowadził z sobą dziecko z płonącego mieszkania.
Z mieszkania nie zostało prawie nic. Fotoreporterzy fotografują szczątki, dziennikarze ustawiają się w kolejce po wywiad z 19-letnim Adrianem, przyrodnim bratem Brajana. Chłopak mówi cicho. Tak jak cała rodzina, jest zmęczony, kiedy jeszcze raz relacjonuje historię bohaterstwa swego brata.
Władze Łodzi chcą nazwać imieniem Brajana jeden z placów zabaw. Chłopiec ma też otrzymać pośmiertnie medal "Za Ofiarność i Odwagę". Dyrektorka przedszkola jest wzruszona. Dobrze, że dzieci będą miały swojego bohatera. Ale jak dobrze byłoby, gdyby tym bohaterem nie został. Żeby przyszedł jak co dzień do przedszkola, a opiekunki znów mogły ponarzekać, że taki z niego niejadek...




"Dziennik Łódzki" (Joanna Leszczyńska) 12-02-2005